środa, 25 lutego 2015

Bangkok na nowo:-)

No i wróciliśmy do punktu wyjścia-do głośnego i zatłoczonego Bangkoku. Znów musieliśmy przeciskać się przez tłumy, tłumaczyć tuk-tukarzom, że nie mamy ochoty cały dzień jeździć po mieście, odmawiać masarzystom, sprzedawcom pamiątek etc. Na szczęście pamiętaliśmy, że prócz paskudnej Kao San jest jeszcze pyszna chińska dzielnica, do której -jak się okazało można dotrzeć... wodnym tramwajem. A z takiej łódki, kiedy zająca się jogurt z fasolą i kukurydzą to nawet Bangkok jest całkiem do zniesienia.

"Hallo, what is your name?"

Jedziemy na Filipiny, a więc czeka nas miesiąc jeszcze większego niż dotąd lenistwa:-) Ale nim wsiądziemy do samolotu, a wcześniej przeżyjemy podróż do Bangkoku, chcielibyśmy wspomnieć, że najfajniejsze w Kambodży są dzieciaki:-) 

Jest ich mnóstwo, a każdy od malucha do nastolatka widząc Cię woła z daleka "Hallo!", "How are you?", "What is your name?". A do tego te mundurki...białe koszule i błękitne spódniczki bądź spodenki dla maluchów, eleganckie długie granatowe spódnice, bądź spodnie dla nastolatków. Dzieciaki uśmiechnięte i grzeczne (przynajmniej takie robią wrażenie), choć niestety nie wszystkie mają możliwość chodzenia do szkoły. I tu dobrą robotę robią organizacje, które wspierają rodziców posyłających dzieci do szkoły. Kambodża ma przyszłość, tą przyszłością są dzieci. Wierzymy, że będzie piękna:-)

czwartek, 19 lutego 2015

Małpie figle

Małpy są wszędzie, na drodze, na płocie, na hamaku, na moście i w śmietnikach. Skaczą, huśtają się, podbierają sobie dzieci, walczą. Świetnie dogadują się ze wszystkimi: z kozami, psami, krowami i ludźmi. Tych ostatnich namawiając na podzielenie się posiłkiem, lub ewentualnie ten posiłek kradnąc:-) Ot małpy!

Happy Chinese New Year:-)

Świętowanie rozpoczęło się w Kambodży. Widzieliśmy khmerskie rodziny spotykające się na wspólnym ... paleniu życzeń (papierowych samochodów, domów, ubrań i drukowanych dolarów) na przyszły rok (rok kozy). Później siadali na palmowych matach i zjadają wspólny posiłek, nie zapominając o złożeniu części potraw w ofierze dla duchów i przodków.

Zresztą dzielenie się jedzeniem z duchami nie jest zarezerwowane dla dni świątecznych. Khmerowie (ale również tajowie, laotańczycy) w reważu "za miejsce, które zabrali duchom budując dom" stawiają przy nich kapliczki, w których od tej pory zamieszkują istoty pozaziemskie i przodkowie. Z nim to codziennie dzielą się ryżem, owocami, a nawet zachodnimi gazowanymi napojami (najchętniej fantą, koniecznie ze słomką:). Podczas świąt, w kapliczkach pojawiają się jednak bogatsze ofiary: kurczaki, smażone prosięta, alkohol.

Ku naszemu rozczarowaniu smoki nie zawitały do Kambodży, ale za to dopadliśmy je w Bangkoku:-)

Przypadkowe chwile w Sihanoukvile.

" Sihanoukvile to popularny, zatłoczony kurort pełen rosyjskich turystów" - przeczytaliśmy w przewodniku, od razu postanawiając ominąć to miasteczko szerokim łukiem. Kiedy jednak znaleźliśmy się tu (zależało nam na niedzielnej mszy świętej), pożałowaliśmy, że tak okrutnie obeszliśmy się z nim w naszych myślach.

Bo nam Sihanoukvile kojarzy się z plażami: piaszczystymi z palmami (niespecjalnie oblegane, zaledwie kilku turystów, choć -co trzeba przyznać przewodnikówi- rzeczywiście rosyjskich), lub kamienistymi, pokrytymi jak gdyby zaschniętą wulkaniczną lawą i mnóstwem muszli (zupełnie puste). Do tego pyszne khmerskie jedzenie: krewetkowe frytki, ryba " w amoku" (amok fish soup), zupa z curry i kurczak w singapurskiej sosie... Czego więcej chcieć?

No może wizy do Wietnamu. Cóż, gdy konsulat zamyka przed nami swoje drzwi, bo pracownicy świętują chiński nowy rok...przez tydzień :) Nie chcą nas w Wietnamie- lecimy na Filipiny!


poniedziałek, 16 lutego 2015

Kiedy świat wygląda inaczej...

Wschody i zachody słońca mają w sobie coś z magii. Z wiadomych przyczyn (błogie śnienie) tych pierwszych widzieliśmy niewiele, ewentualnie wpatrując się zaspanymi oczami w okna autobusów. Co prawda udało się nam zobaczyć wschód na Angkor Wat, ale wrodzona dysklikia nie pozwala nam... otworzyć zdjęć ze nowej karty pamięci.

Za to zachody podziwiamy prawie codzienie, za nic sobie mając zgraję  komarów, czyhających złowrogo, by nam upuścić krwi. Piękna sprawa, choć wiadomo, że ten najpiękniejszy będzie zawsze...nad Polską:-)

niedziela, 15 lutego 2015

Gdzie pieprz rośnie?!

W Kampocie! Co więcej rośnie tu czarny, czerwony i biały, a nawet tzw. "długi pieprz", który bardziej przypomina maleńką kiść winogron. Jak już sobie taki pieprz urośnie, wtedy kilka dni wyleguje się na wielkich płachtach na słońcu, a potem już zapakowany podróżuje w stronę Europy:-) Albo i dalej...

Oprócz pieprzu jest tu i rezerwat przyrodniczy Bokor Hill. Może kiedyś tam dotrzemy, bo jak mawiają "do trzech razy sztuka". Póki co jednak wynik rozgrywki my kontra Bokor to 0:2. I nic nie wskazuje, by miał się kiedyś zmienić.

Za pierwszym razem przegraliśmy z Bokorem i z panem sprzedającym bilety, który łamanym angielskim powiedział nam, że na szczyt mamy 3km (w rzeczywistości 33). Na rezerwie paliwa przejechaliśmy jakieś 15km, powrót zaliczyliśmy " na luzie". Ale za to załapaliśmy się na obiad z khmerskimi urzędnikami:-) 

Za drugim było tylko gorzej. Niby bak pełny, niby długie rękawy (temperatura u podnóża jakieś 30°C), ale... przemarzliśmy do szpiku kości, a na szczycie zabrakło nam paliwa. Co do widoków na górze, pamiętamy tylko torebkę zielonej herbaty pływającą w naszych filżankach w hotelu Resident, w którym (co nie jest tak znowu oczywiste) był prąd. Zaraz po jej wypiciu postanowiliśmy odpuścić sobie zwiedzanie i wróciliśmy do domu, oczywiście "na luzie";)

środa, 11 lutego 2015

Trzeba jechać dalej!

Wyjeżdżasz sobie spokojnie na drogę, a tu agresywny, zaparkowany samochód naciera na Ciebie, żeby poharatać Ci palec u nogi i na kilka dni pozbawić możliwości kąpieli w oceanie (Ja).

Albo znowu zgraja małp goni za Tobą żeby wydrzeć Ci z rowerowego koszyka te kilka bananów, których udało Ci się nie zjeść. A Ty pędzisz na łeb na szyję rowerem bez łańcucha (Mścichu).

To Kep to jednak dziwne miejsce:-P

Czy to wszystko jest jadalne?:-)

Ryż, makaron ryżowy,  zupa z ryżem, smażony makaron ryżowy, mango z ryżem, trzcina z ryżem... dość!

W Kep można wydobyć się z tego zaklętego kręgu. Bo tu zajada się głównie owoce...morza (a właściwie oceanu) oczywiście: kraby, krewetki, ośmiornice, ogromne płaszczki czy też inne dziwaczne stwory. Pozostaje tylko pytanie czy wolisz świeże, prosto z wody, czy gotowane, grillowane, marynowane, suszone, wędzone, czy też... sproszkowane. I czy popijasz mleczkiem kokosowym, czy sokiem wyciśniętym z trzciny.

Jedno jest pewne- ciekawscy (jak my) przychodząc na "krabowy targ" nie będą w stanie zmieścić się w planowanym dziennym budżecie:-) 

Ps. Niestety w hotelowym pokoju jedzenie krabów jest zakazane...

piątek, 6 lutego 2015

Kto jeszcze nie był w Angkor Wat?

W czasie świetności Angkor był milionowym miastem. Nie jest trudno to sobie wyobrazić, patrząc na tłumy oblegające ten największy na świecie kompleks świątyń.

Oczywiście motywy przyjazdu są różne, bo np. większość azjatyckich turystów zabiera ze sobą tuziny aparatów, by zaliczyć rekord w ilości selfie pstrykniętych na tle Angkoru. Europejczycy z kolei bez przerwy gadają, w chaosie języków trudno jednak stwierdzić o czym, czy są to wywody na temat historii i architektury świątyń czy raczej narzekanie na stan sanitariatów. Lokalni próbują coś sprzedać.

Świątynie zadeptane stopami tłumu turystów, prześwietlone błyskami tysięcy fleszy, wytrzymały setki tyłków usadowionych na balustradach... i nadal stoją wprawiając w osłupienie kolejne pokolenia. Na geniusz XI i XII-wiecznych, khmerskich konstruktorów człowiek nie ma mocy, za to dżungla zawsze może dorzucić swoje trzy grosze.

Ps. Małpy też są fajne, tylko kradną banany:-)