sobota, 31 stycznia 2015

Koniec słodkiego lenistwa

No dobra, słodkie lenistwo też może się znudzić. Szczególnie jeśli wokół Ciebie wielkie wodospady, niezliczone wyspy i rzeczne delfiny. Pozostaliśmy głusi nawet na hamakowe podszepty " zostań ze mną" i ruszyliśmy wgłąb wyspy, wyprawę zaczynając oczywiście od spałaszowania dwóch młodziutkich kokosów.

Jak zwykle nasza mała eskapada nie była specjalnie zaplanowana, dotarliśmy gdzie nas laoskie rowerki poniosły. Była więc i wielka, piaszczysta plaża nad rzeką i rozległy wodospad, w którym należało kąpać się ostrożnie by nie wpaść w sieci lokalnego rybaka. Jednak klue programu były delfiny, które próbowaliśmy złapać w kadr obiektywu  z małej łódki. Całe szczęście, że nie mamy aparatu na kliszę...

Ps.Kto znajdzie delfina na fotce, ma ekstra pocztówkę:-)

czwartek, 29 stycznia 2015

Chaos w Laosie, Laos w Chaosie:-)

Kameralne buddyjskie świątynie, mnisi na każdym zakręcie drogi i gongi wybijające o czwartej godzinie sygnał, że już czas rozpocząć modlitwy, a do tego majestatyczny zachód słońca nad Mekongiem, bajecznie wodospady i kobry pływające w leczniczej nalewce ( nie starczyło nam odwagi by spróbować:-)

Luang Prabang kojarzy nam się dwojako. Z jednej strony z przyjemnością taplania się w wodzie pobliskiego wodospadu, zajadania się kokosami, laoskim bufetem, prowadzenia nocnych rozmów z poznanymi na łodzi Chilijkami. Z drugiej zaś ze smutnym chłopcem, którego rodzice mieszkający na wsi oddali do buddyjskiego zakonu, by zapewnić mu lepszą przyszłość, młodymi dziewczynami, które za swoje ręcznie tkane i wyszywane szale, obrusy, poduszki otrzymywały po kilka euro od zblazowanych turystów z Zachodu.

Może właśnie takie egzystencjonalne rozterki sprawiły, że zostawiliśmy na sznurku świeżo wyprane ubrania i ...wyjechaliśmy. Niech służą!

To czego było nam trzeba (Don Khong).

Hamak z widokiem na laoski Mekong i buddyjską świątynię, przyjemny wiaterek i...cisza przerywana co jakiś czasem odgłosem spadającego kokosa, albo dzieciaków bawiących się na jednej z 4000 wysp położonych na rzece. A do tego bagietki z makrelą ( jak my dawno nie jedliśmy chleba). Nie ruszamy się stąd, no chyba że...

Kto tu przed kim ma pierwszeństwo?

Na tajskich i laoskich drogach ruch teoretycznie odbywa się po jednej ze stron (w Tajlandii lewej, w Laosie prawej). W praktyce jednak wszyscy ( łącznie z kierowcami samochodów policyjnych) jeżdżą tą stroną, którą jest szybciej, wygodniej, albo po prostu tą " którą się da".

Znaki i światła nie są tu traktowane zbyt rygorystycznie i oczywiście nie dotyczą rowerów , skuterów i tuk-tuków. Za to pieszy może pożegnać się z wszelkimi prawami, jest w końcu najsłabszym ogniwem tego drogowego zamętu. W nagrodę czekając przed przejściem, nieraz dobre kilka(naście) minut zanim wszyscy przejadą ma okazję wykazać się pokorą i cierpliwością:-) My też powoli uczymy się tego swoistego kodeksu drogowego, niemal codziennie zdając z niego egzamin:-)

A w tych naszych zmaganiach prócz zwyczajnych samochodów, rowerów i skuterów (mieszczących często cała tajska, czy laoską rodzinkę, łącznie z pieskiem) towarzyszą nam:

Tuk-tuki- zwane tak zapewne od odgłosu który wydają poruszając się po zatłoczonych ulicach. Ze względu na swoją egzotyczność, "przewiewność" i możliwość wciśnięcia się pomiędzy inne pojazdy uwielbiane przez ludzi z zachodnich krajów.

Autobusy sypialne- całkiem sprytne rozwiązanie, szczególnie jeśli jedziesz z Luang Prabang do Vientian (380km- 12h przez góry), lub też dalej na południe. Wygodna sprawa, jedynie rozmiar łóżek jest ewidentnie azjatycki :-)

Ze środków transportu wodnego oprócz wspomnianego slowboata, znaleźliśmy tu jeszcze zapchane ludźmi i torbami "łódki ile się zmieści!" i oczywiście tak atrakcyjne dla turystów bambusowe tratwy, z których przemoczony człowiek wcale nie ma ochoty schodzić.

A do jeszcze te słonie, ale to już zupełnie inna sprawa:-)

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Księżyc nad Mekongiem ma kształt miski

Woda w leniwym Mekongu jest brunatna, pewnie dlatego by ukryć swoją mroczną głębię pełną waranów, ryb-gigantów i innych stworów. Równie tajemnicze jest jego otoczenie: wysokie palmy, splątane liany, dżungla pełna laotańskich robaków i jedynie gdzieniegdzie ujarzmiony przez człowieka kawałek ziemii.

Tak zwaną powolną łódką płynęliśmy Mekongiem dwa dni. Było warto nie tylko ze względu na przyjemny, chłodniejszy klimat i niezapomniane widoki po drodze (aż ręce cierpły od trzymania aparatu), ale też możliwość poznania ludzi z całego świata, którymi również w tym czasie zawładnął urok Mekongu.

Wszystko to ostatecznie jednak blaknie, wobec odkrycia, którego dokonaliśmy wysiadając z łodzi w Luang Prabang. Otóż księżyc nad Mekongiem ma kształt miski:-)

środa, 21 stycznia 2015

Świątynia jak z bajki:-)

Palmy, banany i tłumy ludzi w okularach przeciwsłonecznych, a tuż obok świątynia jak z bajki o królowej śniegu. Świetna też dla wielbicieli własnego odbicia, cała bowiem wyłożona drobnymi lusterkami( tu znowu dyskretne nawiązanie do Królewny Śnieżki). A więc - witamy w Chiang Rai!

wtorek, 20 stycznia 2015

Uparty jak słoń:-)

W Tajlandii słonie są wszędzie, na pomnikach, w świątyniach, na pocztówkach. Są oczywiście i te prawdziwe, a jak na prawdziwe przystało mają swoje charakterki. Przykładowo nasza (słonica na godziny) postanowiła, ze nie ruszy z miejsca dopóki nie dostanie banana i postanowienia tego trzymała się konsekwentnie do końca drogi. Tak więc co chwilę podnosiła trąbę domagając się kolejnej porcji, nie rozumiejąc, że torba z przysmakami jest już zupełnie pusta. Ale polubiliśmy ją, w końcu mamy tak samo- bez jedzenia ani rusz:-)

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Konduktorze w amoku, byle dalej od Bangkoku!

Po dusznym i zatłoczonym Bangkoku miło było trafić do miejsca, w którym powietrze ma większą zawartość tlenu, niż wyziewów pad thai, a zamiast muzyki można usłyszeć - mimo wszystko - skrzekliwe ptaszyska. Aż dziwne, że ich wrzask nie przeszkadza pływającemu w pobliskiej rzece waranowi.

W Ayutthaya posążków Buddy i różnych hinduistycznych bożków jest z pewnością więcej niż ludzi. Na każdym kroku spotykasz tu bowiem misternie rzeźbione świątynie, ogromne pagody i przydomowe kapliczki z niezliczoną ilością figurek, którym Tajowie oddają cześć.  No i są ruiny pałacu królewskiego, zniszczonego niegdyś przez Birmańczyków.

Rozmach z jakim zaplanowano budowę pałacu, do dziś robi ogromne wrażenie, choć na pewno mniejsze niż w czasach świetności miasta. Można sobie tyko wyobrazić, że posłowie innych królestw przybywając na dwór króla Tajów w Ayutthaya mieli o czym opowiadać swoim panom.

Za to dziś będąc na pływającym bazarze (podczas, którego pyszności sprzedaje się prosto z łodzi) można karmić ryby...
z butelki:-)

czwartek, 15 stycznia 2015

Bangkok od kuchni:-)

Bangkok można poznawać różnymi zmysłami: można podziwiać świątynie, wsłuchiwać się w rytmiczne stukanie tuk-tuków, można wdychać zapachy kadzidełek, przypraw i spalin, można też...jeść. Nie trudno zgadnąć, że wybraliśmy tę ostatnią drogę i jako ludzie z zasadami będziemy się jej trzymać do końca podróży:-)

Najpyszniejsza z poznanych przez nas części Bangkoku jest chińska dzielnica, choć i niektóre ze specjałów serwowanych na Khao San potrafiły wywołać głośne mlaskanie. I jedynie robaki...wbrew oczekiwaniom były naprawdę bez smaku.

środa, 14 stycznia 2015

Wschód- tam musi być jakaś cywilizacja:-)

I rzeczywiście jest...i to nie jedna. Tu wielki Budda wita się zza witryny "sklepiku z dewocjonaliami" z turystami, a w innym miejscu liczny tłumek oblega stragan z darami dla taoistycznych bożków (jaja, bekon, kwiaty i przedziwne papierowe czapki). Jeszcze dalej ze świątyni wygląda przerażająca twarz jakiegoś hinduistycznego demona. Czasem znów  trudno stwierdzić, jaki jest charakter świątyni, jakiej narodowości są ludzie, którzy tu przychodzą, jakiemu bóstwu oddaje się tu cześć.  I co najlepsze wydaje się, że dla miejscowych nie stanowi to większej różnicy. Style, bogowie i wierni mieszają się  w świątyniach jak potrawy w garnkach muzułmanek gotujących w chińskiej dzielnicy...tajskie potrawy.

W tym wszystkim można się pogubić, zamotać, ale i zostać przypadkową- dość tłustą- ofiarą palenia darów w chińskiej świątyni Tao. Wobec wielkiego zamieszania, które panuje podczas tego procesu, płonących kadzidełek, spalonych klęczników i wielkiego ognia do którego wierni wrzucają swoje prośby, aż strach podchodzić zbyt blisko.